Tak jest proszę Państwa, znowu to zrobiliśmy! Znów wpadliśmy na ten szalony pomysł, aby zapisać się na kolejny bieg na górę Żar. 😀 To już nasz trzeci bieg (tutaj relacje z roku 2016 i 2017), mój i T, chociaż ten był dość wyjątkowy… Zapraszam na krótką relację. 🙂
Relacja z biegu na górę Żar 2018
Bieg na górę Żar kojarzy mi się z żarem lejącym się z nieba, bo tak było w poprzednich edycjach. W tym roku początek lata nie jest jednak zbyt optymistyczny jeśli chodzi o pogodę i w dniu biegu również nie wyglądało to wesoło. Rano 13 stopni (!) i zachmurzone niebo – co w sumie dla niektórych jest idealną pogodą do biegania, jednak ja – wielki zmarzluch – trochę tej pogody się przestraszyłam. 😀 Do tego przez ostatnie dni trochę popadało, więc na górskiej trasie było momentami mokro. Trzeba było bardzo uważać na śliskich kamieniach i trawie.
Przed biegiem w tak chłodny dzień, była więc konieczna porządna rozgrzewka.
Jak już pisałam wyżej ten bieg był wyjątkowy i to nie tylko ze względu na pogodę. 🙂 Była to jubileuszowa, XX edycja biegu na Żar i z tej okazji postanowiono trochę pozmieniać nam trasę. Do przebiegnięcia mieliśmy teraz 8,5 km (trochę więcej niż w poprzedniej edycji) za to dużo bardziej pod górkę.
Na starcie zjawiło się też więcej zawodników – ponad 300 osób (na poprzedniej edycji było prawie o połowę mniej) – czyli spory ścisk na starcie. 🙂
No to biegniemy…
W końcu ruszyliśmy – na początek asfaltową drogą, po której biegnie się ile sił w nogach, aby dotrzeć do lasu i pierwszej górki. 🙂
Czy ja ostatnio pisałam o wielkiej, niekończącej się górce? Ależ się pomyliłam 😀 Dopiero w tym roku zobaczyłam co to naprawdę oznacza. 😉 Starałam się jednak żwawo poruszać do góry, oddychając przy tym jak smok. Szło mi to całkiem nieźle, albo tak mi się tylko wydawało. 😀 Największym demotywatorem okazał się być zegarek biegowy. Przy najbardziej stromych podbiegach, gdy minuty mijały jak szalone i wydawało mi się że biegnę już z godzinę, czyli no, przynajmniej z kilometr już jest za mną, okazywało się, że ledwo przeszłam 300m. 😀 No cóż, biegi górskie rządzą się swoimi prawami, nie ma co patrzeć na czas tylko po prostu dawać z siebie wszystko. 😉
Starałam się więc nie patrzeć na zegarek (ile jeszcze?!), nie patrzeć w górę (gdzie ten szczyt?!) i nie zatrzymywać się ani na chwilę, aby nie stracić rytmu. No i starałam się oddychać, nie zapominajmy o oddychaniu. 😀
Po strasznie długiej walce z niekończącą się górką 😉 nareszcie dotarłam do jakiegoś szczytu. A konkretniej gdzieś w okolicę Kiczery. I w końcu zaczęło się zbieganie. 🙂 Chociaż dla mnie zbieganie zawsze ma taką małą gwiazdkę* – bo przecież skoro zbiegamy, to w końcu znów trzeba będzie wbiec. 😀 Na szczęście w końcu mym oczom ukazał się szczyt góry Żar, który okazał się być niżej niż byłam w tym momencie. W tym roku zrobiono nam taką niespodziankę, że wpierw wbiegliśmy na pobliski szczyt, a dopiero potem zbiegając dotarliśmy do mety na górze Żar.
Samo zbieganie było oczywiście mega przyjemne, chociaż trzeba było uważać na mokre podłoże. Teraz nawet już nie patrzyłam na prędkość na zegarku, nieważne było czy biegnę szybko, bo po tej ślamazarnej górze i tak wydawało mi się, że pędzę jak wiatr. 😉
…i meta!
Na sam koniec została jeszcze najgorsza górka, ta przed samą metą, a potem już tylko czyta radość z bycia na szczycie. 😉
Dostaliśmy piękne medale, butelkę wody i bilet na zjazd kolejką na dół. 🙂 W samym pakiecie dostaliśmy też koszulkę, co było dla mnie miłym zaskoczeniem (nie było ich na wcześniejszych edycjach). 🙂
Na samej górze posililiśmy się pysznym gulaszem, posłuchaliśmy wesołych śpiewów góralskiej kapeli i szybko popędziliśmy na dół. Na górze wiał taki wiatr, że było mi zimno nawet w bluzie i kurtce (mówiłam, że jestem zmarzluch :)), więc woleliśmy się szybko ewakuować. 😉
Po raz trzeci udało nam się wbiec na górę Żar. 🙂 Jestem z tego faktu bardzo zadowolona i mimo że podczas biegu w głowie mam tylko „po co ja to znowu robię?!”, to jednak potem rozpiera mnie duma. I właśnie dla tego uczucia warto pobiegać sobie po górach. 🙂